Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/459

Ta strona została skorygowana.

postrzegł wchodzącego z miną dziwnie wesołą i impertynencką pana Leona.
Chociaż wiedział o nim w Rakowcach, ani na myśl mu nie przyszło, ażeby go miał odwiedzić. Stosunki z marszałkową ciągnęły za sobą solidarnego z nią Malborzyńskiego. Bardzo więc zimno, niemal odstręczająco przywitał go p. Aleksy.
— Prawda — rzekł śmiejąc się Leon — niespodziewałeś się mnie panie Aleksy? Widzę twe zdziwienie. Cóż, dla tego, że jesteśmy na zimno ze świekrą, myślisz mnie traktować jak nieprzyjaciela?
Malborzyński się zmieszał trochę. Dawniej był dla niego nadskakującym; teraz, gdy już się po nim i z niego nic spodziewać nie było można, przybierał ton prawie imponujący...
Nie odzywając się i pomruczawszy tylko coś — prosił siedzieć.
— Okrutnie się znudziłem u kochanego brata — począł Leon — myślałem że się tu u ciebie rozerwę... Holmanów zawsze nieszpetny, a ty tu sobie królujesz — widzę...
— Bieduję chyba! westchnął Malborzyński — zachciał pan...
Widząc, że twarz p. Aleksego ciągle była zafrasowana, Leon ramionami ruszył.
— No — bądźże ze mną po dawnemu — zawołał — co u licha! jeszcze ja coś mam i na coś się przydać mogę, a w każdym razie — choćby jaki tysiąc przegrać potrafię, aby się nie nudzić... Zaprośże mnie...
Malborzyński zdawał się namyślać. Szło mu o to, aby za złe nie wzięto w Warszawie stosunków z tym biedakiem.
Leon gonił go oczyma.
— Mówił mi służący, że masz gości? bąknął... Któż to taki?
— Parę przyjaciół moich...