Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/460

Ta strona została skorygowana.

— Dołączże mnie do nich na kilka godzin — rzekł Leon. Jestem piekielnie znudzony morałami Maurycego, który stanowczo stał się najcnotliwszym z ludzi — ale od niego aż śmierdzi staroświecki pedantyzm i purytanizm...
Byłby może Malborzyński próbował się wykręcić od natręta, gdyby w tej chwili nie wszedł gruby Slaski, szwarcowany Węgrowicz i jeszcze dwóch braci Szemburskich, słynnych utracyuszów, których Malborzyński strzygł regularnie jak barany, po kilka razy na rok.
Wesołe towarzystwo to szumnie wkroczyło do pokoju, nie spodziewając się tu zastać nikogo, i wołając od progu:
— Rewansz! — choć p. Aleksy dawał znaki aby milczeli. Dopiero wszedłszy zobaczyli p. Leona wyciągniętego w krześle, który tych panów, po wiejsku przybranych, niepozornych, zmierzył ciekawemi oczyma. Chcąc nie chcąc musiano się sobie prezentować. Leon, któremu szło o rozrywkę, podchwycił wyraz usłyszany: Rewansz — i wnet się odezwał!
— Rewansz! panie Aleksy — niechże ja choć popatrzę. — Rewansz! dawajcie karty!
Drudzy widząc go tak dobrze usposobionym, także się o nie dopominać zaczęli; lecz Malborzyński prosił najprzód do przygotowanego śniadania... Nie mógł ominąć pana Leona, który już w męzkiem towarzystwie, jak w domu, ze wszystkimi się spoufalał i wesołością sobie zyskiwał serca.
— Koniec końców — pomyślał Malborzyński — nie taki to straszny grzech mieć go na śniadaniu...
Czoło mu się rozjaśniło — poszli do stołu... Leon spragniony lekkiej pogadanki, dziwy im opowiadał o Warszawie, o sobie... o grze i jej szansach... śmiał się, dowcipował — pił i drugich zachęcał.