Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/461

Ta strona została skorygowana.

— Człek, jak Boga kocham, bardzo miły, rzekł Slaski do jednego z Szemburskich — ogadali go... Może być Letkiewicz, ale w towarzystwie ja takich wolę, niż Ciężkowskich... I począł się śmiać z lichego konceptu.
Słuchano Warszawiaka z zajęciem, a po nasyceniu pierwszego apetytu, jeden z Szemburskich, zgrany wczoraj, grę zaproponował. Śniło mu się, że się dziś ma odegrać. Malborzyński nie sprzeciwiał się — Leon z gorączką człowieka, co się wypościł, natychmiast się wkupił do grających.
Gracz był z niego wytrawny, przyzwoity, zimny, nawykły nie okazywać nigdy ani smutku po stracie, ani radości przy wygranej. Zwykle nie szczęściło mu się, ale tego dnia z niesłychaną werwą do stolika zasiadłszy — jakby przeczuwał co go spotka, wieśniaków wszystkich najokrutniej w kilka godzin poobcinał... Miał szczęście szalone, śmieszne, osłupiające, które go w humor wprawiło wyborny, nie szyderski. Malborzyński, najuparciej się broniący, padł ofiarą, i przegrał tysiąc rubli, które rad nie rad zapłacić musiał.
Gdy się kończyła gra, było już dobrze z południa.
— A, do kata! dobywając zegarek zawołał Leon, który wstał już od gry — godzina obiadu w Rakowcach... muszę śpieszyć. Przepraszam najmocniej...
Malborzyński go teraz wyprowadzał do ganku, bo się spodziewał odegrania... i nieledwie go zapraszał... d
— No — nie wiem — rzekł Leon — bo się wybieram ztąd, jakbym mógł najrychlej — a powiem ci, żeś mi prawdziwą oddał przysługę, bo się pieniądze zdadzą na drogę! Bądź zdrów...
Stojący w ganku Slaski, Węgrowicz i obaj Szemburscy, z rękami w próżnych kieszeniach, patrzali na odchodzącego zwiesiwszy nosy...