Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/463

Ta strona została skorygowana.

Stryj Łukasz, który w pierwszem spotkaniu tak się był postawił ostro... nieprzestając być sobą i tak szorstkim jak był, następnych dni z wolna przystał do Maurycego. Przypominał mu on brata...
Leona nie cierpiał, obchodził, rzucał na niego piorunującemi wejrzeniami i mruczał ruszając ramionami, gdy się ten z czem odezwał. O wyjeździe mowy jakoś nie było.
Ale że próżnować nie mógł i chleba jeść darmo, w parę dni puścił się jak niegdyś w Zamoroczanach, na obchody po gospodarstwie, po polach, po chlewach; włażąc we wszystkie kąty, podpatrywał, i potem Maurycemu donosił. Pomimo że ład i porządek był wielki, wszystko mu się jeszcze złem wydawało i zaniedbanem. Ale najwięcej męczył go Leon... Od Maurycego dowiedział się o rozmowie z nim, obojętności, z jaką przyjął rady i wymówki. Oburzyło go to. Chciał sam iść się z nim rozmówić zaraz. Moryś przeczuwał, że z tego winiknąć może katastrofa, i ledwie go potrafił uprosić, by się powstrzymał.
Śledził jednak stary tak samo wszystkie obroty Leona, jak oficyalistów, — czyhał na niego.
Jednego dnia rano, gdy znużony Warszawiak wyszedł do ogrodu, pan Łukasz znalazł się na jego drodze... Uniknąć nie było podobna, zastąpił mu ją umyślnie. Zbierało mu się na to długo, a w końcu wytrzymać nie mógł.
— Dobrze, że ja tu acana oko w oko raz schwyciłem, odezwał się pan Łukasz. Mamy z sobą do pomówienia...
Leon chciał się wymknąć; stary go silnie za rękę pochwycił i wstrzymał. Z pod brwi najeżonych oczy mu błyskały gniewem.
— Słuchaj-no — począł — ja na wasze życie patrzałem się z blizka, i znam je lepiej od innych.