Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/464

Ta strona została skorygowana.

Na mnie po ojcu zmarłym spadł obowiązek pieczy nad rodziną. Jestem biedny, ale głowa familii. Ty leżysz w kałuży, tarzasz się w błocie — ty rozpustniku jakiś... ty...
Wyrazów mu braknąć zaczynało z gniewu. Leon blady stał jak trup... Znajdował się w położeniu, do którego nie był przygotowany; zdało mu się istotnie, że znowu słyszy groźny głos ojcowski — ale tu nie było matki, aby go zasłoniła i broniła...
— Nie wywiniesz mi się — dodał pan Łukasz — ja cię znajdę wszędzie, politykować z tobą nie myślę, ani cię prosić! za uszy cię wyrwę z tego błota... gwałtem! Rozumiesz?...
— To napaść! wybąknął Leon przerażony — proszę mnie puścić.
— Nie puszczę cię — mam prawo tak mówić do ciebie — musisz mnie słuchać! krzyczał coraz głośniej pan Łukasz. Ze mną nie są żarty. Nie chciałem was znać... tak — wciągnęliście mnie nazad do familii — to ja tu darmo nie wejdę — i siedzieć nie będę jak malowany, patrząc na to co robicie!
Tak — mój panie — mówił gwałtownie i unosząc się — tak... Znam twoje życie. Srom! hańba! ludzie cię na ulicy wytykają palcami... pokazując jak wyśmianego błazna... Tak pozostać nie może... Rozwódź się albo żyj z nią jak przystało...
Leon na poły omdlały — stał oglądając się o ratunek do koła.
— Ja ci nie dam spoczynku! ja ci nie pozwolę leżeć w tej kałuży! kończył stary — rozumiesz ty to?...
Rozmowa a raczej łajanie stało się w końcu tak głośnem, że Maurycy, który był nieopodal, poznał po głosie stryja, a nie wiedząc co się stało, przybiegł w chwili, gdy Leon się wyrywał, a pan Łukasz targając go za rękę powtarzał: