— Rozumiesz ty? w kałuży leżeć ci nie dam!
Spostrzegłszy nadbiegającego Maurycego, Leon zwrócił się ku niemu, jakby o ratunek prosząc... W istocie brat pospieszył, aby stanąć między nim a stryjem. Zobaczywszy go pan Łukasz, trochę ochłonął.
— Co się to stało? stryju?
— A nic! Stało się to, na co się dawno zbierało... Powiedziałem mu raz słowa prawdy... to czego nikt z was mu nie śmiał otwarcie w oczy rzucić... Jeżeli nie pomyśli szczerze o poprawie życia — no — to będzie miał ze mną do czynienia...
Chcieliście stryja mieć — to go macie...
Maurycy chciał pośredniczyć...
— Obmyślimy środki — rzekł — niech stryj się uspokoi... Leon sam nie będzie od tego, jestem pewien. Łatwiej wpaść w położenie podobne, niż z niego wybrnąć...
Pan Łukasz posłuchał, popatrzał, ręką machnął i wzburzony jeszcze poszedł dalej ulicą. Gdy Leon sam pozostał z bratem, zachwiał się na nogach... słabo mu się zrobiło, trzeba go było doprowadzić do bliskiej ławki, na którą padł bezwładny. Gniew, wstyd, wzruszenie odjęło mu siły, nie mówił nic — na rękach wsparł głowę i siedział przygnębiony... Maurycy milcząc uspakajał go ścisnieniem ręki... pełnem współczucia.
Nagle zerwał się Leon.
— Jadę — muszę jechać... daj mi konie... ja tu godziny dłużej nie wysiedzę — ten człowiek zabić mnie może. To nad siły...
I wnet padł znowu na ławkę...
— Nie jechać potrzeba — zawołał brat — ale stanowczo radzić. Ty zostań tu — ja pojadę... ja ułożę wszystko co potrzeba, abyś się rozwodem uwolnił od tych ludzi. Ustąpię im co zechcą — los tobie
Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/465
Ta strona została skorygowana.