Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/468

Ta strona została skorygowana.

Przykro było Morysiowi spotkać się znowu z marszałkową, ale w nim wspomnienie stosunków dawnych już się było zatarło, nie było niebezpieczeństwa — wstyd i gorycz w nim obudzały. Dzień i noc pędząc, dostał się nareszcie znużony do celu, i zaledwie wypocząwszy, przygotował do rozpoczęcia kroków stanowczych.
Na woli dobrej nie zbywało Maurycemu, energią natchnęło go położenie i zachęty żony i stryja — czuł przecie, że nie był może człowiekiem do stawienia czoła ludziom, z jakimi się miał spotykać. Na przebiegłości mu zbywało — nazbyt był prostoduszny, otwarty i szczery. Wahał się z kim miał rozpocząć nawet, i od kogo tu zależało najwięcej, od żony, matki, starego księcia czy młodego protektora? Od pierwszego tego kroku zawisło jednak wiele...
Raczej instynktem niż rozumowaniem doszedł do tego, że powinien był udać się do tej, którą znał, a przynajmniej zdało mu się, że ją znał najlepiej. Pojechał więc do pałacu z bijącem sercem, z trwogą w duszy, i kazał się jako przybywający od brata zameldować pani Falimirskiej. Marszałkowa, która teraz nie miała ani intryg do prowadzenia, ani zabaw innego rodzaju, poczynała bawić się dobroczynnością. Zwrot ten wcale nie jest niezwyczajnym, a naganiać go nie można... Właśnie się odbywała u niej konferencya tycząca się ochrony, której opiekę gwałtownie przejąć pragnęła, i dwóch we frakach poważnych, łysych, zacnych ludzi słuchało jej frazesów, zdumiewając się znakomitemu wykształceniu — gdy p. Maurycego oznajmiono.
Dwaj panowie we frakach natychmiast ją pożegnali, przejęci wysokim szacunkiem, kłaniając się nizko, zdumieni niesłychaną gorliwością i czynnością nowej protektorki. W progu, u którego żegnała ich