Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/475

Ta strona została skorygowana.

Baron się zbliżył do ślicznej Felicyi, spojrzeli sobie w oczy...
Z uśmieszkiem na ustach — ale zimno, wyciągnęła do niego obie rączki, i szepnęła:
— A potem? baronie — bierzesz mnie czy nie? (Było to daleko dobitniej pono powiedziane po francusku, jak cała rozmowa: — Et aprés — cher baron — voulez-vous de moi?)
Michelis ręce obie wziął i zaczął się wdzięcznie bardzo uśmiechać, ale twarz się, mimo uśmiechu, wykrzywiała, oczy mrużyły, drgały muskuły — dziwnie wglądał.
— Godziż się wątpić? wykrztusił...
— A! proszę cię! żadnego przymusu... żadnej konieczności... Rozważ dobrze co masz postanowić. Niech cię nic nie wiąże...
To pewna, dodała — że ja po rozwodzie — jestem zmuszona pójść za mąż, dla zrehabilitowania się — muszę!
W milczeniu patrzali sobie w oczy. Uśmiechał się wciąż baron, ale ten nieszczęsny uśmiech, o którym zapominał, coraz mocniej przechodził w grymas niemal nieprzyjemny, szczególniej dla tej, co nań patrzała. Nie mogła nie poznać się na jego znaczeniu...
— Mamy czas — rzekła — rozwód pewnie się pociągnie... Naturalnie rachuję na pomoc waszą...
— Za pozwoleniem, wtrącił żywo, chwytając jak deskę wybawienia przedmiot nowy. Wszystko to dobrze, ale oni żądają rozwodu nie pani — choć pani sobie warować możesz, że pierwsza o to wniesiesz, dla formy. Oni go żądają — w takim razie godzi się, by familia tak majętna skłoniła się do pewnych ofiar.
Felicya usłyszawszy to, uderzyła w ręce i głośno zawołała:
— Mamo! mamo!