— Leon... rzekł cicho Maurycy — powinien i musi się rozwieść.
— Od razu to mówiłem, chwytając go za rękę począł hrabia. — Żona go nie kocha, on dla niej zupełnie zobojętniał. Są sobie oboje ciężarem. Tak jest, trzeba rozwodu... Mówiłeś o tem z niemi?
— Z marszałkową...
Zawahał się Moryś z wyznaniem, że był u barona.
— Cóż odpowiedzieli?
— Odłożono do jutra...
W ten sposób rozpoczęte badanie, przeciągnęło się dosyć długo; hrabia zmusił gościa, by z nim poszedł na obiad. Był niezmiernie przejęty jakiś, roztargniony, rozgorączkowany. Na chwilę nie chciał Maurycego opuścić. Po obiedzie pociągnął go do teatru...
Grano tego dnia operę i loże były przepełnione; hrabia jednak znalazł dla siebie jeszcze w pierwszym rzędzie miejsce... Zaledwie się umieścili, Maurycy wyjrzawszy, spostrzegł naprzeciw marszałkową z córką.
Felicya pozowała na przodzie loży ubrana z wielkim smakiem, jak na bal, strojna do zbytku, zwracając wszystkie oczy na siebie. Sama jej poza była tak wyszukana i wywdzięczona, że przystała raczej — artystce paryzkiego półświata, niż pięknej polskiej pani. Sposób, w jaki się wspierała na balkonie, ruchy jej wachlarza, przechylanie pięknej główki, lornetowanie na parterze i po lożach, śmiałością i zalotnością biły w oczy. Z teatru też mnóstwo lornetek zwracało się ku niej, szeptano pokazując ją sobie. Marszałkowa grała poważną rolę pięknej jeszcze matrony, a nowo zaciągnięte obowiązki kazały jej udawać surową i zobojętniałą. Niebardzo się to godziło z fizyognomią córki, lecz tak ściśle znowu nie obrachowywała się pani Falimirska.
Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/479
Ta strona została skorygowana.