Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/480

Ta strona została skorygowana.

Hrabia natychmiast lornetkę skierował ku pani Leonowej, z zachwytem wpatrując się w śliczną w istocie, ale jako dzieło sztuki więcej niż natury uchodzić mogącą kobietę. Wdzięk jej i co go tylko podnosić mogło, kunsztownie było obliczone i przygotowane... piękno boże raczej popsute zostało, niż spotęgowane. Nikła kobieta, a z niej wyrastał jaskrawy obrazek... Właśnie może ten koloryt jego i ten wdzięk sztuczny zachwycał hrabiego, który wzdychał. Maurycemu patrząc na nią rumieniec tryskał na twarz; zdało mu się sromotnem to wystawianie się na okaz i zalecanie oklaskom, ten popis publiczny...
Po krótkim namyśle, hrabia lornetkę swą oddawszy towarzyszowi, sam wyszedł z loży. Pobiegł do pań — korzystając z chwili gdy jeszcze opiekuna nie było, który zwykle prezentował się choć na chwilę, aby przed publicznością ze swemi się pochwalić prawami. W loży panie te nie mogły hrabiego jako znajomego nie przyjąć, choć w domu ich nie bywał. Felicya nawet przeczuciem, widząc go jej wychodzącego, szepnęła matce:
— Założę się, że do nas zawita?
Nie zawiodła się. Marszałkowa tymczasem z dala i bacznie przypatrywała się Maurycemu; wydawał się jej parobkowatym, pospolitym... brzydkim...
Drzwi loży otworzyły się, hrabia wszedł. Felicya udała, że go nie widzi z początku. Musiał się jej parę razy ukłonić.
Zaczęto mówić o reprezentacyi, o osobach, o strojach. Hrabia na próżno nastręczał się oczom pani Leonowej, które go unikały umyślnie. Widząc, że trzeba być cierpliwym, przysiadł się do marszałkowej.
— Widzi pani, że jestem z Maurycym — i domyślić się łatwo, że on dla mnie nie robi tajemnicy