Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/484

Ta strona została skorygowana.

Maurycy wiedział kiedy ma list odebrać i czatował. W godzinę po przyjściu jego wszedł do brata.
Leon blady i zadumany chodził niespokojnym krokiem po pokoju. Zobaczywszy brata, jakby nań czekał, list wziął ze stolika i podał mu, nie mówiąc słowa...
— A! winszuję ci! winszuję! zawołał Moryś — toć to największe szczęście, jakie cię spotkać mogło... Jesteś wolny...
— Tak — tak — rzekł Leon — ale cóż ja zrobię z sobą! ja nie mogę żyć, tylko tam... ja — nie wiem...
Chwycił się za głowę.
— O dalszem życiu pomyślimy, czas na to będzie — odezwał się Maurycy. Wyzdrowiej najprzód, potem — wiesz co? wyjedź za granicę. Dam ci pieniądze na podróż... Paryż jest daleko świetniejszy i zabawniejszy od Warszawy. Nie znasz Paryża... nie widziałeś Londynu... możesz o Turyn i Neapol zawadzić... Pierwszą rzeczą jest, byś był wolny. Podpisz prośbę do rozwodu...
— A pieniądze?... mruknął Leoś.
— Pieniądze są w mojej kasie na twoje usługi. Mamy jeszcze z sobą rachunki, ja ci będę coś winien jeszcze... mówił Maurycy ściskajac jego ręce — rachuj na mnie...
Pomimo świetnych tych projektów, któremi go chciano pocieszyć, Leoś chodził parę dni zadumany — tęskniąc do Warszawy. Nie mógł się oswoić z myślą, że żyć będzie musiał gdzieindziej.
Mnożono mu rozrywki, bawiono i krzątano się jak około chorego; lecz gdyby los, który ma więcej rozumu niż się zdaje, nie przyszedł w pomoc, wszystkoby się to na nic nie zdało.
Leon na pozór godził się z przeznaczeniem, w towarzystwie bywał wesół, dawał się rozrywać,