Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/507

Ta strona została skorygowana.

Tego dnia tak był smutny, że nie poszedł na herbatę, ale ubrał się i wywlókł z domu, sam oszukując siebie, niby bez projektu, w istocie z tajoną myślą odwiedzenia znajomych i zakosztowania znowu zakazanego owocu.
Puścił się więc w miasto niepewny niby gdzie pójdzie, narażając się jednak na spotkania... Około teatru i Lursa, kilku znajomych go pochwyciło. On — był dla nich strasznie zmieniony; oni, jakby ich opuścił wczoraj, pozostali tymi samymi lekkimi brukowcami.
Wciągniono go zaraz, osypano pytaniami. Nie wiedziano jak dalece był zrujnowany, domyślano się pozostałości — spodziewano się, że pozostanie w Warszawie, znajomości się więc odnawiały — przyjaźnie gorące wyciągały dłonie.
Wszystko to dając mu złudzenie przeszłości, dosyć było przyjemne, lecz na dnie duszy czuł jakby zgryzotę i wstyd... Dawnej {{Korekta|lekkmyślności|lekkomyślności} nie miał, tylko — wspomnienie. Nie poprawił się wcale, ale był pod wrażeniem przesilenia jakiegoś, które niesmacznem czyniło i to co przeżył, i to co go czekało.
Nie umiano się z niego nic dopytać, do niczego wciągnąć go — dawał sobą obracać bez zapalenia się... Kilku znajomych szło na teatr, poszedł z nimi. Za kulisami miał mnogie dawne znajomości, które zobaczył znowu — obojętnem okiem... Jednakże poszedł się przywitać. Piękna Ida, z którą najdłuższe miał stosunki, schwyciła go u wnijścia ze szczerem uczuciem radości. Kochała go ona po swojemu, co nie przeszkadzało płatać figlów i wyzyskiwać Leona — ale w sercu czy zmysłach jakaś iskra uczucia tlała. Zobaczyła go więc, jak starego dobrego przyjaciela, z przyjemnością.