Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/508

Ta strona została skorygowana.

— Cóż to? chory byłeś, słyszałam? zawołała — porzuciłeś Warszawę? Ciebie żona, czy ty żonę? Co się z tobą dzieje! A! jakże jesteś zmieniony! paplała oglądając go od stóp do głowy. Mów — na długo tu? czy tylko z wizytą do nas? Cóż prabiasz? Kartofle sadzisz na wsi?
Zarzuciła go tak pytaniami piękna Sylfida, która mu się wydała nieco mniej lekką niż była, i — dosyć trywialną. Ale w głosie jej drżało uczucie na chwilę prawdziwe, szczere, ujmujące... Zachowała mu dobre wspomnienie, żałowała go, choć między tym paniczem roztargnionym, a tą istotą zajętą sobą, swym losem i mnogimi adoratorami, nigdy ściślejszy stosunek — serdeczniejszy związek nie istniał. Lecz byli jak ci więźniowie, co przykuci do jednej szyny idą razem w drogę wygnania. Gdy później los ich zbliży w lat wiele, płaczą przypominając, że szli razem na deszczu, po błocic. Ida... litowała się patrząc na niego...
— A! po teatrze — do mnie! o! proszę koniecznie... nie odstąpię... prawda?
Leon ani przeczył, ani obiecywał.
— Gdzież? dokąd się mam stawić? rzekł obojętnie — i z kim się spotkać?
— Ale nikogo u mnie nie będzie, oprócz siostry mojej... nikogo! Mieszkam na Krakowskiem... i bardzo ładnie — zobaczysz!
Leonowi wszystko było jedno gdzie wieczór spędzić — przyobiecał więc, wziął adres, i choć go przyjaciele dawni na wieczerzę ciągnęli — pojechał do Idy.
Tu go już czekano. Panna Ida, osoba już lat — dwudziestu kilku od kilku lat — tak, że można było dać jej trzydzieści, miała przy sobie młodszą siostrzyczkę, której jak oka w głowie pilnowała... Szło jej o to, ażeby ją wydać za mąż świetnie, do