Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/513

Ta strona została skorygowana.

— Mam małe interesa do załatwienia i na wieś powracam — rzekł Leon.
Rola pacyenta, którą tu grał Leon, protekcyonalne obchodzenie się z nim tych ludzi, niemiłe mu było tak dalece, że sobie przyrzekał unikać już zaproszeń... Dotknęła go ubliżająca niemal duma i zimna grzeczność generała...
Przy obiedzie wzięła go trochę w opiekę marszałkowa, ale że teraz nie umiała mówić o czem innem, oprócz o fundacyach swych dobroczynnych, loteryach, kwestach i ulepszeniach, jakie wprowadzać zamyślała, nie było to bardzo zajmujące.
Po czarnej kawie Leon się wymknął, czując po za sobą, jak go tam miano wziąć na zęby. Było to nieuchronne. W kwadrans potem i hrabia się wsunął do niego, śmiejąc się dziwnie.
— Prawda? zawołał z progu — brakowało tylko barona dziś, a bylibyśmy w wielkim komplecie jak do rewii stanęli przed generałem... I — wiesz? generał nas wszystkich przechodzi, góruje nad nami, jemu prym należy — żaden z nas tak przedziwnie ślepym, tak doskonale naiwnym nie był jak on... Ja patrzę nań z rodzajem uwielbienia.
Hrabia rzucił się w krzesło...
— Coś ty ze wsi mizernym powracasz — dodał; — musieli cię tam zamarynować w occie cnoty i pedanteryi... Żal mi cię... My, starzy grzesznicy, kroczymy dalej po drodze nieprawości... Ja bo jestem niepoprawny. Nie mogę oczu oderwać od pięknej Felicyi.. Jak się ona umie ubierać, wdzięczyć, mówić, uśmiechać! Kunszt nieporównany, wirtuozka w swoim rodzaju...
— W istocie, rzekł rozbudzony nieco Leon — przyznaję, że wielce zyskała — i w kunszcie tym znakomite uczyniła postępy — ja — tak zdziczałem, że już prostotę wolę.