Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/525

Ta strona została skorygowana.

winne, młodziuchne, ubogie, pochodzenie wcale nieświetne... ale wychowanie niezłe, serce dobre... i ona mnie pokochała. Ja także chciałbym być szczęśliwy...
Niespokojny bardzo Moryś popatrzał na usuniętą fotografię.
— Wiesz, rzekł — boję się jednej rzeczy: abyś cnoty i szczęścia nie szukał gdzie na śmietniku. Wprawdzie i na nich się brylanty znajdują, nie przeczę; ale wolałbym, żebyś chcąc mieć je, poszedł do jubilera.
Zarumieniony Leon, pomieszaniem swem zdradził się, iż Maurycy odgadł trafnie. Brat go ujął za rękę.
— Leosiu, rzekł: dwóch nas jest na świecie — żal mi cię — kocham ciebie — na Boga — drugi raz nie staw życia na kartę! Zaklinam... Nie śpiesz się — pozwól i drugim się rozpatrzyć w tem co czynisz... Więcej oczu widzi więcej.
— Co znaczą oczy bez serca? odparł Leon. Zresztą, mój kochany — ja mogę bardzo być szczęśliwy z tem, co dla was wyda się okropnem. Cudzego szczęścia swoją miarą cenić się nie godzi! Co komu do tego, gdzie ja szukam go?
Przygnębiony stał Maurycy, nie mówiąc już nic...
— Więc nawet brata nie chcesz do tajemnicy tej przypuścić? zapytał po chwili.
— Jeszcze nie ma nic — proszęż cię — ja sam nie jestem pewien... mówił Leon...
W ten sposób kilka razy szturm przypuszczając, Moryś nareszcie ustąpił i odłożył do jutra nowe naleganie; rozstali się późno, a Leon nie kładł się do rana. Rozważał co miał czynić... Wyrazy Maurycego, jego uwagi, przyjazd sam dawał mu wiele do myślenia. Wstydził się swej słabości już — a widział, że oprzeć się jej nie potrafi.