Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/533

Ta strona została skorygowana.

z pewną znakomitą osobistością — tragicznie jakoś zakończonego.
— Na miły Bóg, cóż to wam jest? zapytał. Co znowu? Prezes!
— A! niechby go tam! krzyknęła Ida. Co mnie ten prezes, sknera, kutwa, dziesięciu takich znajdę! Tu o życie lub śmierć idzie. Panie Izydorze, jeżeli ty Boga masz w sercu, radź mi i ratuj nieszczęśliwą — bo — umieram.
— Ale cóż to się stało?
Ida zbliżyła się oglądając, nie chciała, aby ją siostra słyszała.
— Wszystko przez to, że człowiek ma miłosierdzie nad familią i że chciałby dla niej jak najlepiej — poczęła. Wie pan Izydor co ja robiłam i robię dla Tosi... matkaby rodzona może tego nie uczyniła... Słowo daję.
Izydor głową tylko kiwał, w tej chwili kalosz na jednej nodze, w przeciwieństwie z butem obnażonym, więcej go obchodził niż Tosia.
— Czyby uchowaj Boże panna co zbroiła? szepnął.
— Ale nie — jakby tak było! jabym ją na miazgę stłukła! odparła żywo Ida. Co to mówić — jeden pan znaczny, grafem go nawet nazywają, rozwodnik... człowiek młody, przystojny, zakochał się w niej, ale na śmierć. Ja mu wręcz powiedziałam: — Ani mi powąchasz jej, chyba się ożenisz, bo na to poprzysięgłam, że ją za uczciwego człowieka za mąż wydam, No, chybabym umarła...
Otoż — co chciałam mówić?! — ten graf gotów się i ożenić!
— Ale! wtrącił lzydor.
— Słowo daję... Tymczasem familia... ciągnęła dalej — widać wyszpiegowała... i na to nie chce pozwolić!
— Cóż? małoletni czy co?