Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/534

Ta strona została skorygowana.

— Kiedy mówiłam, że rozwodnik! nawet rodziców dawno nie ma...
— A to któż mu zabronić może? spytał cukiernik.
— Albo ja tam wiem! dosyć że koniec końców, aby długo nie gadać — ofiarują Tosi dwadzieścia tysięcy posagu, ale żebym ja ją natychmiast za mąż wydała! Ot co! przyjąć czy nie? Jak ty mówisz?
Pan Izydor pogładził się po łysinie, potem wąsa pokręcił, spojrzał Idzie w oczy...
— Hm, rzekł — ja się z nią choć jutro ożenię...
Popchnęła go z gniewem za żart to biorąc Ida.
— Także mi do konkurów z łysiną... dziewczyna lat siedmnaście!
Nie nastawał pan Izydor bardzo.
— Co mówisz — przyjąć? nie?
Rada snadź była trudna; czując, że tak rychło się nie da rozstrzygnąć, pan Izydor kalosz zdjął najprzód i wziął go do ręki.
— Co ty mi radzisz? nalegała Ida.
— Moja pani, rzekł w końcu przyjaciel — ja zawsze się trzymam tego systemu: kiedy dają, bierz, nie pytaj. Ożenienie, na wierzbie gruszki, a dwadzieścia tysięcy piechotą nie chodzą.
Ida nic nie odpowiedziała, biegać poczęła po pokoju ręce załamując.
— Jakby się ożenił, rzekła — to nie dwudziestu głupiemi tysiącami pachnie. Człowiek majętny co się zowie — pałace miał, dobra ma ziemskie... pieniędzmi tak sypał, że — słowo daję...
Nie chciała widać dopowiedzieć reszty i potrząsła głową.
— To los dla Tosi co się zowie — a dla mnie, uchowaj Boże jakiego nieszczęścia, na starość przytułek. Z dwudziestu tysięcy — co? Figa. Pójdzie za jakiego piszczyka, bo jeden się nawet o nią stara, i ożeni choćby dziś, jeszcze w nogę pocałuje, a co