Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/538

Ta strona została skorygowana.

— Kochany Leonie, rzekł — przychodzę cię pożegnać. Smutno mi cię odjechać, przykro, że rady usłuchać nie chcesz. Taisz się przedemną — trwasz więc w tej myśli ożenienia...
Leon, którego niezmiernie ucieszyło, że brat wyjazd zapowiadał, rzucił się do fortelu, aby go pozbyć się prędzej; zwrócił się do niego z twarzą prawie wesołą,
— Ja o ożenieniu ani myślę! rzekł ruszając ramionami. At — chodziłem dla rozrywki, bałamuciłem się czas jakiś. Wziąłeś to na seryo i historyę mi robisz z tego!
— Doprawdy! wykrzyknął zdumiony Maurycy, rzucając się ku niemu. Byćże to może!...
— Ale tak! tak! wierz mi! nie masz się czem tak kłopotać! Dzieciństwo... Daj mi pokój z tem ożenieniem. Dziewczę mi sie podobało, zadurzyłem się czas jakiś, ale to przechodzi. Jedź spokojny, ja interesa pokończę i wrócę także.
Niedowierzająco patrzał mu w oczy Maurycy.
— Na pewno mi to mówisz?
— Najpewniej. Nie łam sobie głowy napróżno...
Leon zdawał się to mówić z dobrą wiarą, żartował sobie z brata i jego łatwowierności, ruszał ramionami.
— Daj mi się tu zabawić — dodał; niebezpieczeństwa nie ma. Cóż znowu! Pilnujecie mnie jak studenta; dzieckiem nie jestem. Dziewczę ładne, ale żebym ją za żonę miał wziąć — do tego daleko.
Widząc, że Maurycy jeszcze się zdaje jakąś zachowywać wątpliwość, dodał:
— Jedź spokojny, proszę cię, kłaniaj się kapitanowej i miss Lucy; ja tu resztę rzeczy posprzedaję... i dam im wszystkim za waletę.
Uszczęśliwiony Maurycy, nie nalegał już więcej.
— Słowo?