Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/548

Ta strona została skorygowana.

głości oznajmowały rezydencyę zamożną. Stare drzewa przysłaniały boki i niedozwalały się rozpatrzyć co się tam działo we wnętrzu.
Gdy powóz stanął przed gankiem, wyszedł naprzeciw służący w liberyi niewykwintnej, z herbowemi guzikami, na gościa spotkanie... Maurycy nim mu mógł powiedzieć kto jest, dostrzegł przez szybę bladą twarz brata, dobrze zestarzałego... Poznał go i Leon, w chwilę potem wyszedł żywo przeciw niemu...
Był to ten sam Leoś, tylko trochę otylszy niż przedtem, bledszy, łysy, z kilku zmarszczkami około ust i ociężałością wyraźniejszą teraz... Przywitali się milcząco, ale serdecznie — zapomniały się winy, bole, urazy, zabiły serca — spojrzeli sobie w oczy...
— Postarzałeś i ty! rzekł Leon... ale ja...
— Oba równie — dodał Maurycy.
Za ręce się tak prowadząc, weszli do saloniku, w którym nie było nikogo, urządzonego wykwintnie, błyszcząco, pokaźnie, zbyt zastawionego przedmiotami nierównej wartości i smaku. Dawniej Leon by był śmiał się z podobnego umeblowania... nieharmonijnego, zbyt jaskrawego... w którem istotnie kosztowne resztki dawne kłóciły się z nowemi wstawkami. Maurycy poznał tu wspaniałe firanki z pokojów brata i obok do barwy tej dobrane lżejsze draperye, domorosłe... Toż samo było ze sprzętami. Fortepian niegdyś kupiony w prezencie dla Tosi, przywiozła z sobą Czermińska...
Bolesny uśmieszek przelatywał po ustach Leona.
— Widzisz, rzekł cicho — nie zginąłem, żyję... Mam dobrą żonę... wierz mi, przekonasz się... Kiedyś mi ty mówiłeś, że brylantów na śmiecisku szukać nie trzeba — otóż, szczególnym trafem... ja taki znalazłem.
Maurycy milczał.