Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/551

Ta strona została skorygowana.

— A! to tam kiedyś było — śmiejąc się podchwyciła Leonowa. Gdziebym ja tam dziś czas na to miała! Gospodarstwo, dzieci, Leon, interesa, ledwie mogę tchnąć. Nie pamiętam kiedym tknęła fortepian — i nawet mi po nim nie tęskno.
I żwawo ciągnęła dalej:
— Gdyśmy tu przybyli, ja — dziecko, niedoświadczona, nierozumiejąca nic — tu ruina, pustka... nieład, choć płacz — Leon chory i znękany... Musiałam zgadywać, próbować i rzucać się na oślep. Ludzie oszukiwali, ja obca wszystkiemu! rozpacz! Nikogo się poradzić... Musiałam z rozpaczy wziąć się do roboty...
Omyłek było wiele... w końcu — nie święci garnki lepią — ot — poszło jakoś, połatało się i żyjemy...
Westchnęła.
— Dostatków wielkich nie ma — lecz Leon się nie poskarży, ażebym go głodem morzyła, a temu pieszczoszkowi trudno dogodzić było.
Pogroziła na nosie, śmiał się Leon.
— Dałem jej plenipotencyę do wszystkiego, rzekł, — z wyjątkiem kuchni i piwnicy... Tu mój kierunek zwierzchni musi przyjmować...
Uśmiechnęła się z politowaniem niemal pani Leonowa...
Śniadanie świadczyło, iż o pożywieniu staranie miano. Pani się chwaliła pasztetem strasburskim szczególniej, który miał być robiony w domu. Skosztował go Maurycy, a Leon, mimo uwag żony, iż może mu zaszkodzić, korzystając z dywersyi przez brata uczynionej — pożył go w całości.
Pod koniec śniadania, dziewczę, które wybiegło było w papilotach, wróciło teraz z głową w puklach jasnych, prowadząc za rękę, zamiast lalki, młodszą