Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/78

Ta strona została skorygowana.

dziedzińca, lichej i zbitej z kilku żerdzi, a spojrzał na dworek brata... aż mu twarz się zarumieniła z jakiegoś uczucia, którego sobie wytłómaczyć nie umiał. Brał go niemal strach... W tej chwili wolałby był może nie zastać Morysia.
Na biedę, było to popołudniu, a skrzętny gospodarz, który wstawał do dnia, właśnie o tej porze odprawiał drzemkę... Stanąwszy u wrot, Leoś zawołał, aby mu je otworzono, bo nikogo blisko nie było; czujny Moryś posłyszał ten głos i wyjrzał oknem.
Okrutnie się zdziwił i wybiegł sam. Choć już trochę chłodne były dnie, zahartowany jak parobek, pokazał się bez wierzchniego ubrania, tak jak się zerwał, z włosem bujnym rozczochranym, z miną szyderską.
— A słowo stało się ciałem! krzyknął podbiegając do wrot, które sam zaczął ciągnąć aby się otworzyły mam oczom wierzyć! Pan Leon w mojej chacie ubogiej! Cóż to jest? Cud? łaska? awantura?
— Daj-no pokój, odparł wjeżdżając szybko Leon, uzbrojony już na szyderstwa — cóż dziwnego, że raz chcę — złożyć ci uszanowanie? Chyba mnie nie przyjmujesz!
— Owszem, owszem! nasyć ciekawość, śmiejąc się dodał Moryś, który stanął koniowi i jeźdźcowi przypatrując się, wziąwszy w boki.
Czeladź powybiegała... krzyknął na chłopca:
— Weź konia... słyszysz... przeprowadzaj go z wolna po dziedzińcu... A ostrożnie mi i z uszanowaniem dla tego jegomości... to nie to, co nasze bronowłóki! rozumiesz?
I śmiał się, Leoś zsiadł i podał mu dłoń zdejmując rękawiczkę.
— A gdzie ja tu ciebie przyjmę! począł Moryś, idąc za nim z rękami w kieszeniach. Tobie tu u