drogę układał jak miał przemawiać do brata a teraz... jakoś mu nie szło. Poprawiał się niespokojny na stołku, patrząc w okno.
— Przyjechałem do ciebie — odezwał się w końcu, sądząc, że czas, abyśmy może braćmi być zaczęli. Chciałem ci podać rękę i spytać cię — czy zawsze z sobą mamy niepotrzebnie się ucierać, stronić i dąsać?...
Moryś nie zupełnie przygotowany do takiego przemówienia, chwilę jakąś siedział milczący, twarz mu się mieniła. Nawykły do nastroju szyderskiego, z ojcem, z matką, z ludźmi, z bratem; był to ton, którym pokrywał kwas swój wewnętrzny, a może poczucie swej niższości... Morysia na seryo nikt nie widział prawie, szydził tak samo z parobków jak z brata, śmiał się całe życie, choć śmiech to był wymuszony, niewesoły, śmiech najczęściej brany jak maska przez głupotę, która się siebie wstydzi, i nie wie co zrobić z sobą.
Poważniejszy ton Leosia, zupełnie go zbijał z tego nastroju; trzeba się było namyśleć — co począć z tem?...
Krzywił się Moryś i ręką leżącą na stole pukał bezmyślnie po nim...
— Dalibóg, rzekł, nie rozumiem czego ty chcesz... at... dałbyś pokój... Co ci tam świta w głowie? Gadaj otrwarcie, chcesz czegoś odemnie i puszczasz się na przełaj?... Ja, ty wiesz, nie jestem salonowy mędrek, u mnie wszystko prosto z mostu...
— Ale ja nic od ciebie nie żądam — odezwał się Leoś — oprócz żebyś mi nieprzyjacielem nie był... Nie mam rodziny prócz ciebie... chciałbym w bracie mieć brata nie wroga...
— Jakiego wroga? buchnął Moryś... Wroga... No, to policzmyż się — dodał trochę się poruszając. Ty
Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/80
Ta strona została skorygowana.