Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/82

Ta strona została skorygowana.

Rozśmiał się Moryś.
— Przed kimże ja ciebie miałbym zdradzić? Myślisz, że ojciec nie wie o wszystkiem? — Ruszył ramionami. — Od dawna...
— Tak — przerwał starszy — i zapewne postarano mu się ten dom i tę pannę odmalować w kolorach jak najohydniejszych, a mnie jako głupiego szaleńca? nie prawdaż?
To mówiąc wstał Leon ze stoika, i żywo przechadzać się zaczął.
— Przyjechałem cię prosić, Moryś, abyś mi tę łaskę tylko zrobił, żebyś raz ze mną do Holmanowa pojechał... nic więcej, żebyś sam ją zobaczył i poznał...
Niezmiernie zdziwiony, z kolei i Moryś się podniósł z siedzenia... oczy mu się otwarły szeroko, ramionami dźwignął i parsknął od śmiechu naprzód, ale wnet zaczął mówić seryo...
— Upadam do nóg! chcesz mnie też wciągnąć w kabałę i skompromitować przed ojcem...
— Daję ci słowo, że ojciec o tem wiedzieć nie będzie — odparł Leoś. — Idzie mi o to, abyś zobaczywszy ją, poznawszy dom, matkę, mnie usprawiedliwił... Zrób to dla mnie...
Moryś zamilkł... Obawiał się jakiegoś podstępu, a ochota go brała niezmierna jednak zajrzeć do tego Holmanowa, widzieć te jejmoście, naocznie się przekonać, jak to wszystko wygląda... Bał się zarazem i kusiło go to niezmiernie... Widocznie walczył z sobą.
— Drażliwa rzecz — przebąknął — potrzebuję namysłu... Juścic grzechu w tem śmiertelnego nie będzie, wizyta do niczego nie obowiązuje... a no... to trudno. Znasz mnie, ja nawet fraka porządnego nie mam, ubrać się nie umiem, i w pałacu pani marszałkowej straszniebym śmiesznie wyglądał. Ani siąść, ani gadać po waszemu nie umiem.