Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/83

Ta strona została skorygowana.

Leoś się rozśmiał.
— Naśladujesz ojca tą dzikością, która i jemu na dobre nie wychodzi... Zawsze tak z parobkami żyć ci niepodobna... Spróbujże, skosztuj, a gdy ci się nie podoba, sam powiedziałeś, to cię do niczego nie obowiązuje...
Moryś zmilczał.
— Kusiciel z ciebie — rzekł. — No! przyznaję się, ciekaw jestem. — Chcesz, pojadę. Pal dyabli, pojadę. Ale z tym warunkiem, że o tem nikt wiedzieć nie będzie... i że pojedziemy rano z wizytą na godzinę... ja w surducie... nie zabawimy długo... i na powrót.
Leonowi twarz się wyjaśniła, odniósł niespodziewane zwycięztwo, zbliżył się do brata z wdzięcznością, jakby go chciał uścisnąć, ale Moryś się nachmurzył i cofnął.
— Co, u kata, dziękować, nie ma za co... Mam głupią ciekawość, i uległem jej, bylebym jeszcze za to nie pokutował.
Zmarszczyła mu się twarz, zamyślił się widocznie nie rad z siebie, jakby się jeszcze chciał wycofać, lecz Leoś nie dał mu długo dumać.
— Nie bądź dzieckiem — rzekł — ojciec o tem wiedzieć nie będzie... Jutro przyjadę po ciebie, zabiorę, zabawimy godzinę... i osądzisz sam, czy miałem prawo zakochać się w pannie marszałkównie. O więcej nic nie proszę. Wyśmiejesz mnie potem, gdy zechcesz...
To mówiąc i lękając się, aby Moryś nie cofnął danego słowa, Leon wziął zaraz za czapkę i szpicrutę, naciągnął rękawiczki, pożegnał milczącego i namarszczonego brata, wybiegł z dworku i zawołał, aby mu podano konia. Moryś go z wolna idąc przeprowadzał.