dynerowi, ażeby nie bardzo występować, ale nic nie chybić...
— I żeby wszystko było, skromnie, przyzwoicie, ale co się zowie, jak należy.
W ostatku dodała:
— A proszę cię, żeby Jerzy, jak ostatnim razem, nie włożył podartych rękawiczek, służąc do śniadania... Już lepiej żadnych.
Kamerdyner się skłonił nizko...
Gdy bryczka wioząca dwóch braci stanęła przed gankiem pałacu, dwóch lokajów w liberyi z ciżmami i akselbantami, wystąpiło wolnym krokiem z sieni... Na zapytanie o panią, odpowiedzieli ukłonem i wskazaniem na drzwi... W sieni stał stary kamerdyner. Moryś na widok jego się zmieszał, szyderskie usposobienie go odbiegło. Zaimponowała mu ta sień popobna do salonu marmoryzowanego. Tu cisza panowała uroczysta, parapety pootwierane na ogród dozwalały w oddaleniu widzieć zielone i pożółkłe klomby i śliczny krajobraz parku...
W sali nie było nikogo, Leoś na palcach poprowadził brata na prawo. Przeszli piękny gabinet zawieszony obrazami w złoconych ramach, i tu jeszcze nie było nikogo. Za nim dopiero następował mały salonik w którym marszałkowa zwykła była przyjmować, istne cacko... ubrane staremi sprzęty wytwornemi i nowemi fraszkami... Meble okryte gobelinami, portyery, podobne we drzwiach, pełno kwiatów, książek, porcelany, bronzu, marmurów...
Nic podobnego Moryś w życiu nie widział, uczuł się nie swój, zmieszany, okradziony, i choć mu się chciało szydersko wykrzywiać usta, jakoś nie szło... Nie umiał tu ani stanąć, ani się ruszać, nie wiedział co zrobić z rękami i kapeluszem. Wrażenie tego zbytku oddziaływało nań daleko silniej niżby mógł przewidywać... Gniewał się na siebie...
Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/86
Ta strona została skorygowana.