Strona:PL JI Kraszewski Złoto i błoto.djvu/87

Ta strona została skorygowana.

Leoś był jak w domu...
— Chwileczkę tylko — odezwał się — marszałkowa zaraz nadejdzie... Musi się ubierać... Prawda, że tu ładnie?
Moryś odpowiedzieć nie umiał, zapatrzył się na Chińczyka na kominie, który, jakby naumyślnie, język mu wystawiwszy, kiwał się w sposób nieprzyzwoity. Chińczyk ten go dobił, odwracał od niego oczy, nie było sposobu nie patrzeć nań... Gniewać go poczynał wreszcie. Zdało mu się, ze umyślnie był postawiony, żeby mu się przekomarzał. Chciało mu się pięścią go uderzyć, aby tego błazeństwa poprzestał...
W tej chwili gdy jeszcze z językiem Chińczyka miał do czynienia, zaszeleściała zasłona we drzwiach, i po cichu, z wolna bardzo, majestatyczna, surowego oblicza, piękna matrona weszła do pokoju...
— A! pan Leon! — odezwała się głosem słodziuchnym. Nic nie wiedziałam! nie oznajmiono mi...
Postąpiła kroków parę, gdy Leoś zaprezentował jej brata.
— Mam honor pani marszałkowej dobrodziejce, przedstawić brata mojego...
— A! bardzo mi miło! podając mu uprzejmie rękę, odpowiedziała z uśmiechem na ustach piękna pani — od dawna pragnęłam go poznać, a nie łaskaw pan byłeś. Mieszkamy w tak bliskiem sąsiedztwie... Ale pan podobno tak wzorowym i nadzwyczaj pilnym jesteś gospodarzem... Przecież nie należy się tak zupełnie od towarzystwa usuwać...
Niech panowie siadają... Śliczny dziś dzień mamy...
Tak się rozmowa zaczęła, marszałkowa pierwsza siadła na kanapce, braciom wskazując fotele. Moryś ledwie się potrafił na przeznaczonym mu umieścić, tak był zmieszany... Siadł z razu na poręczy, co go rozgniewało, ale na to nikt nie uważał... Ochłonąwszy dopiero, począł się przypatrywać wszystkiemu, a naj-