Strona:PL JI Kraszewski Z księgi krajobrazów 2.png

Ta strona została uwierzytelniona.

bie przestrzenie, niby osadnicy gwałtowni na bezpańskiem.
Całe tłumy ich biją się tu o spuściznę nieboszczyka, który im nie był ni bratem, ni krewnym... Tymczasem korzenie trupa puściły odrośle rozpaczliwe, ale tym pogrobowym dzieciom nie wyrosnąć już w drzewa... zmarnieją w kolebce... olbrzymy potomków nie mają.
Na tym pierwszym powale legł drugi... Burza otworem wdarła się znowu, bo jej prawem zniszczenie, które jedno życie zamyka, aby drugiemu dało początek... Nadszarpnięty pień sąsiedni podgnił, pochylił się i obalił na pierwsze... Jedne na drugich wzniosły się tak w ogromną górę ruin... Rosły lat seciny powoli, pracowały na ciało i korę, oszczędzając się po odrobinie, a jeden podmuch głupiego wiatru, zrzucony z chmur, mszcząc się własnego upadku na niewinnych, zgruchotał pracę wieków...
W tym stosie trupów — już nowy świat się rodzi... Naprzód pleśnie, mchy i porosty, i co w zgniliźnie zaczyna żywot bezkształtny; po nich rośliny, krzewy, drzewiny, a z niemi całe tłumy nieznanych istot, które wylęgła zgnilizna: robaczki, muszki, ślimaczki, pająki, gąsienice, motyle, żuczki... Wszystko to mrowi się, roi, wije, wojnę ze sobą prowadząc; mieszkania sobie sklepi, świdruje, — lepi, ryje, a tępi się o nie i zajada.
Po małych stworzonkach większe przychodzą na paszę, przypełznął wąż ślizki, zamieszkała mokra ropucha, na krzaku zawisło gniazdko ptasie. Miljony muszek, stadami, chmurami, rodzą się w oczach, wirują chwilę i umierają, w pył rozsypując rozsadnik żywotów nowych...
W tej ciszy i mroku, ruch ciągły, niezmierny, ledwie dojrzany a wściekły, bo to bój o śmierć lub życie. Dramat! tragedya sturamienna. Zastępy istot zrodzonych zrana — wieczorem pożarte, umarłe... znikły. Śmierć nie ma tu spoczynku, jak życie, nie nastarczy zabijać, tak miljonowe z trupów powstają żyjątka... Na przekorę jej przybierają formy coraz nowe, aby coraz inaczej zabijać musiała i wytępić nie mogła...
Dzieją się tu cuda, których nikt nie widzi. Niebywałe kwiaty podnoszą się na tym pognoju i stroją we wszystkie barwy tęczowe dla patrzących na nie ciemności... nieznane istoty wylatują z jakichś jaj, zapomnianych przed lat tysiącami... Walka o byt straszna, bezlitośna, ale bez jęku, a może bez boleści...
Wszystkie te byty i istoty bezrozumne, a przynoszą ze sobą na świat wiedzę swych potrzeb i przeznaczeń, instynkt nakazujący, skupiają się w pary, rozłamują na połowy, bronią, walczą, żywią, płodzą... Skierka tego ducha, którego prądy przebiegają nieustannie cały świat, błyska w tych niewidzialnych atomach, które na całe wyposażenie do życia mają woreczek z plewki, kropelkę płynu, ziarnko przyszłości, a czasem parę włosów, zamiast nóg i skrzydeł...
Patrzcież no — patrzcie... ta ruina, przybytek życia i śmierci — to gnojowisko, jakże ono w blasku zabłąkanego promyka, na ciemnem tle lasu — cudownie pięknie się maluje. Splatały się w niem suche i żywe gałęzie, liście, prątki, łodygi, badyle, włókna, kawały kory obok obnażonych próchn, zczerniałe głębie drzewa i zbielałe konary, które ptacy z łubków odarli.
Gałęzie, jak poczwarne jakichś stworzeń pazury i nogi, strzelają do góry, głębie pni wygniłych czernieją jak paszcze. Zieleń mchu, siwizna pleśni, bladość próchna, wszystkie odcienia brunatnej gnilizny, wszystkie stopniowania zieleni zimnych i gorących, popielatych i złocistych, składają się na ten obra-