prąd niesie nas na skały... Żadnéj siły już... chęci, nadzieje, tęsknoty... mistyczne i zabobonne wiary w coś niepochwyconego... Każdy coś ratuje, co mu się zda najdroższém... ale nie ma wodza, głowy, organizacyi i nie ma — nie ma ofiary! Duma i samolubstwo wichrzą na zagubę... Biedna Polska! Biedna Polska!
Jenerał ręce załamał.
— Jak z palącéj się Troi każdy swe penaty wynosi — mówił jakby do siebie — ten katolicyzm najskrajniejszy, ów najskrajniejszy sceptycyzm, jeden wolności godło, drugi despotyzmu pragnienie... niektórzy ratują swe tarcze herbowne i zgniłych przesądów szczątki... Jątrzy obraz płonącego grodu i ucieczki pierzchliwéj. — A u wrót nieprzyjaciel, który zarzuca pęta, pieści i grozi, by jak najwięcéj niewolnika pochwycił.
— Daj pokój — przerwał Arusbek — widzę, że cię coś osobiście dotknęło i przez pryzmat własnego bólu widzisz wszystko krwawo a czarno... uspokój się. Tak źle może nie jest. To, co ty zwiesz popłochem i rozbiciem, jest może szeregowaniem się i kupieniem sił nowych. Nic podobniejszego do rozsypki nad zbieranie rozpierzchłych...
— Daj Boże! — westchnął i lakonicznie skończył jenerał.
— Matka czekała na ciebie niecierpliwie — rzekł Arusbek.
Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/1022
Ta strona została skorygowana.