— Osoba nie — nazwisko... doskonale... największym z trafow w świecie, jakie się tylko w dramatach bulwarowych paryzkich zdarzają... wiem nawet po części historyą jego...
To mówiąc podniósł do oczów pugilares, drugi raz odczytał nazwisko, powtórzył znowu... i spytał.
— Na miłość Bożą — Albin... Albin Zbyski? ale to nie może być? zkąd pan się tu wziąłeś?...
Polak nie odpowiedział... był zdumiony i przerażony.
— Przecież pan nie ocaliłeś mnie — rzekł po chwili — aby oddać w ręce policyi.
— Ale dajże mi pokój z policyą! odfuknął nieprzyjemnie podrażniony zbawca — jutro przecie pod opieką praw wolnéj Helwecyi, któréj siła nie sięga o trzy kroki za granicę, ale w granicach... broni... od interwencyi mocarstw... Nie bójże się pan, proszę...
— Ja się nie boję nawet śmierci, dałem tego dowód — rzekł Albin smutnie — ale dość przeżyłem i przecierpiałem, bym napróżno już dłużéj nie miał prawa katowań przemyślnych unikać.
Zbawca uderzył go po ramieniu.
— Mówiłem panu, że znam jego historyą, nie zdziwisz się więc, gdy ci powiem, że na bohatera, jakim groziłeś, żeś miał zostać, nadto prędkoś się wyczerpał...
— Zwątpiłem, rzekł ocalony.
Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/104
Ta strona została skorygowana.