— O tém po tém, słowo honoru, że dojedziesz ze mną do Genewy, nie nastając na swe życie?
Targnął go za rękę.
— Dalipan, jak na zbawcę nie jestem zbyt wymagający!
— Ale ja panu za wybawienie mnie żadnéj nie winien jestem wdzięczności, i owszem.
— Czekaj, o tém po tém... Słowo?
— Słowo...
W téj chwili dyliżans się zbliżył i zatrzymał, nieznajomy Moskal, trzymając za rękę pana Albina, podszedł do konduktora... Było jeszcze jedno miejsce wolne przy nim na przednim koziołku, wskazano je zbiednionemu podróżnemu, który potrzebował pomocy zbawcy i konduktora, aby się na nie wdrapać, tak był bezsilny. Moskal zajął swoje miejsce w środku dyliżansu i ciężki powóz ruszył, nagradzając zwłokę kłusem wyciągniętym.
Noc była piękna i spokojna, przeprzęgi krótkie i prędzéj niż się obaj podróżni spodziewali, — dyliżans zbliżył się do Genewy, która już, jako poczciwe miasto republikańskie jubilerów i fabrykantów zegarków, zasypiało snem strudzonego robotnika.
Gdzieniegdzie w ulicach paliły się przyćmione rewerbery... kiedy niekiedy odzywała się w dali wracającego z Carouge napiłego rzemieślnika ochrypła piosenka, a Rodan szumiał niestrudzony...
Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/105
Ta strona została skorygowana.