wina ludzi, nie wina spółeczeństwa, ale moja — moja własna. Jam winien, jam nie umiał nic, byłem niedołężnym, niezręcznym, to nie może być, aby świat był tak zepsutym — ja byłem nieszczęśliwy...
Moskalowi oko błysło.
— Teraz dopiero masz najzupełniejszą słuszność, rzekł z niedostrzeżoną ironią, któréj Albin nie poczuł — wcale inaczéj się ma niż sądziłeś — nie trzeba rozpaczać o Polsce, ani mieć tak złego pojęcia o Rosyi i Moskalach... Rosya się obejdzie bez Polski... młoda Rosya myśli o niéj... potrzeba sobie podać ręce i działać — ot co...
Polak spojrzał i lice mu się rozjaśniło.
— Możeż to być?
— Nietylko może, ale jest i będzie. — Kiedyście wy spiskowali... jeszcze rzeczy inaczéj stały u nas... Teraz komitety nasze porozumiały się z polskiemi... teraz my na jednę rękę działamy. Nam potrzeba także swobody, wstydzim się despotyzmu, co na nas ciąży od wieków... Polskę rozkujemy z kajdan, ale i my się uwolniemy. — Po co nieprzyjaciołmi być, albo mało dla nas miejsca na świecie? albo nas wieczne nie może łączyć przymierze?
Albin słuchał i uszom nie wierzył. Twarz Moskala przybrała tak wyuczony wyraz szczerości, że nawet wprawniejsze oko nie byłoby spostrzegło szyderstwa po-
Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/112
Ta strona została skorygowana.