Niektóre z nich zachowywały jakby wycisk człowieka, którego niegdyś okrywały...
Jedne nagie, inne łachmanami zbutwiałych sukni jeszcze były na pół okryte... Trumienka odkryta dziecięcia... obok szkeletu, którego twarz z suchą jak miotła brodą śmiała się pośmiertną ironią. Do ścian tu i owdzie poprzystawiano oberwane trumien wieka i nieboszczyków, co się jeszcze cało trzymali...
Postawy ich zdawały się karykaturami życia, niby myśl jedna jakaś w nich uwięzła... Jednemu czaszka zwisła na pierś obnażoną, dumał; drugi zadarł do góry czerep, w którym białe zęby hyhotały śmiechem. Większéj części brakło rąk, nóg, po kilka żeber... A najwięcéj było bez głów...
Za to w prochu na ziemi walało się czaszek bez miary, więcéj niż szkeletów, w najróżniejszych barwach i stanie... Jedne zeschły i coś jeszcze z życia zachowały, na drugich leżała pleśń lub czarna powłoka...
Starzec zchodząc popatrzał na towarzyszącego mu Władka, którego oczy zalśniły zdumieniem i gorączką jakąś... Oba usiedli na wschodach... U nóg ich to dziwne leżało cmentarzysko... w powietrzu było coś ciężkiego jak śmierć... Patrzali na te łomy ludzkie... a zakonnik się uśmiechał i modlił...
Nastawiał jednak ucha bacznie... a żaden szelest nie uszedł mu... chociaż tu ginęły za grubemi mury wszystkie życia odgłosy... Siedzieli tak niemi długo...
Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/241
Ta strona została skorygowana.