i pozoru... i z przezornością podszedł z niemi do komina... Zapalił świecę... począł je po jednemu niszczyć z nadzwyczajną troskliwością, aby ani rożek się nie uchował. Co więcéj... niszczył nawet ślad popiołu i zagrzebywał go węglami... Tak z kolei cała dobyta z kryjówki kupka tajemniczych notat czy korespondencyi — poszła na ogień, nie zostało z niéj nic... Jenerał obejrzał kieszenie, wydobył ostatnią kartkę i tę spalił... Przetrząsł biurko z uwagą, przebrał papiery... Wszystko było skończone. Spokojniejszy widocznie zbliżył się do drzwi, odryglował je i na starego zadzwonił.
Maciéj, który znać czekał na to, przyszedł krokiem pospiesznym...
— O świcie jedziemy do Warszawy, rzekł mu jenerał, zapakuj co najpotrzebniejsze... jedziesz ze mną.
Sługa się do kolan pokłonił, lice mu się uśmiechnęło...
— Na długo? wyszepnął nieśmiało.
— Alboż my co kiedy wiemy — rzekł Stanisław, może na zawsze...
To mówiąc odwrócił się ku biurku.
— Nie będę się kładł... zrobisz mi herbatę... pakować! klucze oddasz dwornikowi...
Zamyślił się... Zegar w sali uderzył czwartą godzinę...
Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/270
Ta strona została skorygowana.