— Nic a nic — mówię seryo... zupełnie seryo.
— Ale z kimże wojna?...
Topił w nią oczy iskrzące się ciekawością... zwolna Marya powstała z kanapki... twarz jéj lepiéj oświeciły szare blaski dnia... przeraził się Arsen zmianą rysów... Wydawała się starą, zmarszczoną... była groźną.
— Arsenie Prokopowicz — rzekła, wiem że umiesz szkodzić, potrafiszże pomagać?
— Zdaje mi się — nie pochlebiając sobie — rozkazujcie.
— Nieprzyjaciel mój jest zdawna waszym...
Przybysz oczy ogromne otworzył...
— Przysięgłam zemstę nikczemnemu Polakowi. Stanisław Karłowicz mnie zdradzał, mam tego dowody... Kochałam go, nienawidzę — chce go zgubić, wy mi musicie być pomocnym... Jak psa trzeba go zgnieść.
Arsen Prokopowicz słuchając uszom nie wierzył... lice promieniało... uśmiechał się, ale nie rozumiał nic. Śledził on oddawna bacznie wszystkie ruchy, czynności, niemal uczucia jenerała... wiedział więc najlepiéj, że nie było z jego strony zdrady, że najmniejszych stósunków podejrzanych nie miał, że kobiecego towarzystwa unikał... W głowie mu się to nie mogło pomieścić, wszakże pomyślał sobie, że z błędu pewno nie wywiedzie jenerałowéj.
Z chytrym uśmiechem szepnął na wszelki wypadek.
Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/280
Ta strona została skorygowana.