— Ale przed południem... bąknął Mateusz.
— Jak tylko można najraniéj. Jeżli to nie zbyt daleko... jabym o brzasku poszła piechotą... ty byś mnie zaprowadził.
Stary, usłyszawszy te słowa, przerażony ręce załamał.
— Jak Boga kocham... o tém ani myśleć! Piechotą! na daczę! za Petersburg! ale tu nikt w świecie nie chodzi piechotą... My koni dostaniemy... Konie będą rano... jak można najraniéj, niech tylko pani usypia spokojnie i wypocznie...
— Ufam ci... proszę... dodała jeszcze raz wychodząc kobieta, któréj rękę pokornie ucałował Mateusz...
Zaledwie się drzwi za nią zamknęły, stary załamał dłonie, sparł się na stoliku i tak przybity, jakby nieprzytomny pozostał. Po półgodzinném myśleniu zerwał się, rzucając ręką i zbiegł ostróżnie na dół po wschodach.
Poczciwy stary sługa, wzór przywiązania i wierności dla rodziny, z któréj losami długiemi latami się zespolił, miał wiele nieocenionych przymiotów — ale nie celował w kaligrafii i z piórem rzadko mając w życiu do czynienia, pisanie uważał za największe utrapienie, jakie go spotkać mogło. Unikał téż o ile możności papieru i kałamarza, a miał mnóstwo wymówek usprawiedliwiających — osłabienie wzroku, drzenie ręki i brak