— Entrez! que diable... mais il fait jour à peine — było odpowiedzią.
Biedny chłopak, któremu wschody odjęły oddech i zmęczyły straszliwie, musiał chwilkę wypoczywać, nim wszedł...
Izdebka nie wielka z oknem na duchy... uboga, biedna... nędzna prawie... W kącie łóżeczko liche, a nad niém stary mundur, ładownica, szabla... Na kilku statkach rozrzucone rzeczy, na stoliku fajki, niedopalone cygara, machinka do robienia kawy, zgaszona świeca i razem niby jakieś przybory do malowania...
Z głębi łoża wystawało popiersie ogorzałe, w szlafmycy, z ogromnemi wąsami siwemi, z twarzą wpadłą, ale oczyma drapieżnemi i zaiskrzonemi jeszcze niewczesném przebudzeniem.
Zobaczywszy Albina, który zrazu przemówić nie mógł, gospodarz czekał na jego odezwanie się, widocznie gotując się łajać. Polska mowa rozbroiła go... i twarz nieco się wyjaśniła gdy Albin rzekł.
— Przychodzę do szanownego ziomka! w bardzo pilnéj sprawie... proszę mi przebaczyć niestósowną godzinę.
— A! swój! zawołał nagle uradowany p. Korwin, zrzucając odzież nagromadzoną ma krześle... Chodże, siadaj tu... siadaj...
I wyciągnął mu żylastą ogromną dłoń drzącą od wzruszenia...
Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/344
Ta strona została skorygowana.