— Polak jesteś... Polak...?
Albin siadł, kaszląc..
— Chwilkę... niech mi się kaszel uspokoi.
— Co u licha... choryś? zapytał stary...
— Nic, mam suchoty... spokojnie rzekł Albin.
— Piękne nic! niech diabli wezmą... ale wykaszlajże się i gadaj...
— Dano mi z kraju na wszelki wypadek adres wasz szanowny kapitanie... mówił Albin... Jestem w dosyć przykrém położeniu i to mnie zmusza.
— Co u kaduka! przerwał Korwin... w przykrém położeniu! pewnie goły, a toś pięknie trafił.
— A! nie... nie... o co innego idzie, uśmiechnął się Albin.
— Jak tylko o co innego to chodzi... to dobrze, byle nie o pieniądze, bo tego u mnie i diabeł nie dostanie.
Widzisz moje dziecko... spojrz na tę izdebkę... przypatrz się, odgadniesz z niéj życie... Niegdyś właściciel trzech pięknych wiosek na Wołyniu... dla miłéj ojczyzny cierpię trzydzieści lat głód, chłód i poniewierkę... a w moich wioskach, smutno rzec, nie Moskal się rozsiada, ale rodzony brat, który dotąd przez lat trzy razy dziesięć nie miał czasu przysłać mi ani dwudziestu groszy... oto dola emigrancka!
Niechby go zresztą czort kopnął z jego pieniędzmi — dodał kapitan.. ale mi nie dał dobrego słowa... nie po-
Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/345
Ta strona została skorygowana.