To mówiąc i nie chcąc przedłużać sceny, wśród któréj czuł się jakąś zawadą, wziął za kapelusz i unikając podziękowań, wymknął się do domu...
Ale w chwili, gdy miał już siadać do karety, drogę do drzwiczek uczuł zapartą przez jakąś figurę stojącą jakby naumyślnie przy nich. Podniósł głowę; nieunikniony Arsen Prokopowicz stał przed nim, z miną tak uszczęśliwioną i uśmiechniętą, jakby mu miał ocalenie świata zwiastować.
— A co za szczęście! zawołał — poznałem wasz ekwipaż, Stanisławie Karłowiczu, stanąłem, aż tu i właściciela bogi niosą.
I dodał śmiejąc się ruskie przysłowie:
— Góra z górą się nie zejdzie... a garnek z garnkiem się stukną...
— Byleby się stuknąwszy nie potłukły! rzekł jenerał z uśmiechem wymuszonym.
— Na świecie kto silniejszy ten tego tłucze... i boki mu obija, a że wy, panie jenerale, twardsi dalibóg jesteście odemnie...
— To kwestya, szepnął jenerał, stojąc zaambarasowany u drzwi powozu.
— No co tak stać mamy? podchwycił Arsen — wy jedziecie do domu? nieprawdaż? Mieliście dużo kłopotu z tym szaławiłą!
— Z jakim? z kim?
— Mój ojcze! przerwał zawsze z jak najweselszą
Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/434
Ta strona została skorygowana.