tylko cierpliwość... ale i zemsta musi nią być, inaczéj spali na panewce...
— Jesteś nieznośny! odparła kobieta.
— O tém wiem, Maryo Pawłowno, od bardzo dawna — ale jakże dziś być dla was nawet znośnym, kiedyście wy zajęci tak okrutnie tym nieszczęsnym Polakiem... który o was, jak się zdaje, zapomniał zupełnie.
— To trudno — przerwała gwałtownie Marya, po to tu siedzę, ażeby mnie musiał sobie codzień przypominać... zachodzę mu drogę, podnoszę zasłonę i znikam... Szukam go po kościołach, wiem, którędy przejeżdża, gdzie chodzi, śledzę go ciągle... pokazuję mu się co dzień... to tymczasowa zemsta moja,
— No! tak! bardzo romantycznie, Maryo Pawłowno, słowa nie ma, bardzo romantycznie — ale widać, że to na nim nie czyni skutku...
— Z czego o tém wnosisz?
— Z tego, Maryo Pawłowno, że on tymczasem w najlepsze się umizga i bodaj czy nie myśli żenić. Matka mu tu wychowała i przygotowała panienkę — cacko śliczne... Codzień ją widuje... romans sobie po maleńku płynie i, nim wy go dobijecie oczyma, on się gotów tymczasem ożenić. —
— Ci co spiskują, nie żenią się — odparła jenerałowa, jedno więc albo drugie kłamstwo...
— Ale! ale! wy ich nie znacie, szanowna pani! on
Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/441
Ta strona została skorygowana.