jadę... zachować przy sobie... ważne mam powody do niewyjawienia ich.
Mały strojny człowieczek i otaczający poczęli mu się bacznie przypatrywać.
— Ale mój panie — ozwał się ze srebrnemi akcelbantami adjutant — kto swe usługi ofiaruje ojczyźnie, powinien oddać się cały, nie tak kradzionym sposobem...
— Przepraszam pana — z pewną urazą zawołał przybyły — mnóstwo z nas, względami na familią powodowani, nietylko kryją nazwiska, ale nowe przyjmują. To rzecz mego sumienia.
— Niekoniecznie — począł mały z wielką butą — niekoniecznie — do nas téż należy wiedzieć, kogo mamy w oddziale naszym... nie możemy przyjmować ludzi, których nie znamy...
Nieznajomy nic nie odpowiadając spojrzał na naczelnika, za którego mówił jego adjutant i zdawał się żądać potwierdzenia tych wyrazów od niego. Naczelnik wąsa zakąsywał, ale w rozmowę dłuższą się wdawać nie miał wcale ochoty. Milczenie panowało, wśród którego tylko szepty okalających żołnierzy słyszeć się dawały niewyraźnie...
Wzrokiem spokojnym, pewnym siebie, rozumnym, przybyły zmierzył otaczających... Postawa jego, milczenie, ta powaga, którą czuli wszyscy, powszechnie się nie podobały.
Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/502
Ta strona została skorygowana.