w pierś bagnetami skłuty... Głowa była porąbana nie głęboko... krwi upłynęło wiele... ratować wszakże jeszcze słaba zostawała nadzieja. Natychmiast wzięto się do opatrzenia ran i ratunku, jaki był możliwym...
Dzieją się czasem cuda, zwłaszcza gdy późniéj mogą się okazać niepotrzebne — stał się i tu cud, że Zbyski po kilku dniach zdawał się ocalonym. Choroba obiecywała się przeciągnąć długo, ale wyzdrowienie było możliwém. Przez cały ten czas Stanisław milczący, — nie okazując wcale radości z powrotu do życia — pozostał na łożu, żyjąc wprawdzie ciałem, ale na poły umarły duszą.
Nawet Maciéj go nie mógł szczebiotaniem swém i troskliwością z tego wyrwać odrętwienia, patrzał nań obojętnie, zimno, a gdy odzyskał zupełną przytomność, całe dnie spędzał z oczyma w sufit wlepionemi. Doktor i Władysław byli zmuszeni go opuścić. Tymczasem schronienie zdawało się bezpieczném, musiano go w niém pozostawić, ażby nieco sił odzyskał. Te powracały widocznie, tylko umysł zdawał się w dawńéj trwać niemocy...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
I znowu noc była, ale parna i gorąca, okienko chaty wyjęto, aby choremu dać trochę powietrza. Maciéj siedział w nogach, gospodarz i co żyło w leśniczym dworku spało... Powietrze było ciężkie, chmury, czarne przewlekały się po niebie, grożąc burzą... Zbyski drze-