w piersi... i cieszę się niém a potém... pusto... Oni mi serce wyjedli...
Szarpnął się za pierś...
Świeca się dopalała, skwarząc w lichtarzyku, gdy wstał z tapczana złamany i znękany, sen mu chorobliwie jakoś ciążył na powiekach, myśli się wiły jak czarne węże po czaszce... powolnie... a bez spoczynku.
— Żyć czy nie żyć? zawołał śmiejąc się... żyć czy nie żyć?...
W kieszeni miał ostatnią czterdziestówkę z kadeckich czasów przypomniała mu się gra w reszotkę... Patrzał na pieniądz, obracał go, śmiał się...
— Wila nad jeziorem... konanie powolne wśród pomarańcz i jasminów rozkwitłych! A na wiosnę kwiaty pachną poezyą... Z pod szubienicy paść na miękkie poduszki i ostatki przespać... wyparłszy się wszystkiego...
I znowu spojrzał na pieniądz, ale go nie śmiał rzucić jeszcze... usta mu się ironicznie krzywiły.
— Poszedłbym o zakład, że fatalność umrzeć każe, a ja... nie potrafię! A! ten zimny powróz na szyi... Nie! nie — przecież onaby mi wyjednała kulę...
Ona... to dobra kobieta... ma serce?
Czy to jest serce?
Któż wie... A matka! biedna matka... Ale onaby chciała mieć we mnie bohatera... a na tego nie stanie dziecku karmionemu mlekiem niewoli!
Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/569
Ta strona została skorygowana.