Ruszył ramionami.
— Los jest łaskaw, wiedział, że możebym umrzeć ładnie, schludnie i z prozopeją nie potrafił... Ale jak tego po mnie wymagać? Mnie oni dwadzieścia kilka lat dusili jak ciasto, żeby z niego ulepić potworę... Mój świat nosiłem w duszy, a ich światem żyłem... powoli tamten malał, niknął, roztapiał się, niszczał... a ich wciskał... Com ja winien!!
Śmieszna rzecz życie... to nie ma najmniejszego sensu... zaczyna się nie wiedzieć kiedy... kończy licho wie jak? Czy sen prawdą, czy jawa? któż wie?... ja nie wiem...
Gdyby można od pomarańczowych kwiatów zaczadzieć? śmierćby wcale była znośną... ale stryczek! o! ten stryczek... Co téj biednéj Polsce przyjdzie z mojego bohaterstwa, ona i tak ma tego towaru do zbytku i nie znajduje już nań amatorów — Europa rusza ramionami a Moskale ryhoczą ze śmiechu... Czy moja głowa potrzebna jéj?
Ruszył ramionami...
— A więc żyć! być podłym, nikczemnym, wyłgać się... wyprzysiądz... i pójść za parobka do Moskiewki... ale to logiczny koniec mojego początku... naprawdę.
Matce nie spojrzę już w oczy... jam nie wart nóg jéj uścisnąć... czyżem ja syn tego ojca... téj ziemi... jam psiak przez wilki chowany, co gotów się porwać na psiarnią...
Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/571
Ta strona została skorygowana.