znać dano, już tylko ostatnie tchnienie przyszedłem ująć i uśmiech blady...
— Mój Boże — szepnęła kobieta... jaka szkoda talentu i człowieka...; a ileż się ich tak zmarnowało...
— Są takie lata i wieki, mówił mężczyzna, bezlitośne, żelazne, przeklęte... nie szanujące nic. — Tak w Grecyi padały pod maczugą zdobywców arcydzieła Fidijasza, tak w Rzymie Hunny palili zwitki, na których wieki swą mądrość spisały, tak w Polsce z ludźmi obeszła się barbarzyńska wojna i dzieci wojny, żołnierze a wyrodki własne... Ludzkość jest jak słonie chowane, które dziczeją czasami a wówczas depczą kornaków i obalają pagody... W takich wiekach najnieszczęśliwsi są ludzie, co z innéj pozostali epoki, bo na żelazne lata potrzeba spiżowych bohaterów... a myśmy z mięsa i kości i serca biją nam w piersi...
Szli tak dróżyną w dół Campo Santo patrząc na morze...
— Boże mój, rzekła kobieta po cichu — to istny raj... a przecież serce się z niego wyrywa... gdzieś w lody i śniegi północy... woła tam coś nieszczęsnego zbiega...
— Wyrwałaś mi to z ust, a raczéj z serca, Maryo, rzekł mężczyzna, we mnie także odżyła tęsknota po kraju, widokiem tego umierającego biednego wygnańca obudzona. Zdaje się, że konając zostawił mi puścizną po sobie żal za Polską...
Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/611
Ta strona została skorygowana.