rzem... nic mi nie szło... tęsknota dobijała... Powiedziano mi... idź tam, do Galicyi, znajdziesz pracę, opiekę, braci, chleb i powietrze swoje... i —
Tu się opowiadający zatrzymał nagle, w oczach łza się kręciła.
— Resztę — rzekł — dopowiem inną razą... reszta nie ciekawa... musiałem ujść z Galicyi i oto jestem w Wiedniu, starając się jeszcze o wyrobienie pozwolenia pobytu, choć wiem — dodał — że pobyt ten będzie pasmem zawodów i rozczarowań. Ale na swojéj ziemi cierpieć jakoś lżéj i znosić, co los zeszle, toć obowiązek... Jestem w Wiedniu dla téj sprawy, która mi idzie opornie... Niemcy, jeszcze jak Niemcy, pozwoliliby oddychać powietrzem naszém, ale rodacy... Ci się tak boją téj rewolucyjnéj emigracyi, że gdyby nie wstyd, skazaliby ją całą na wytępienie głodem... byle się pozbyć raz na zawsze. Wszystkoby to niczém było — rzekł w końcu Tur — ale mi się zdrowie popsuło, miałem w piersiach rany... pierś choć zgojona osłabła... kaszlę... czuję się bezsilnym. Może to przejdzie...
Jenerał, który z zajęciem słuchał, nie mógł go tak puścić. Czekaj — rzekł — za chwilę kończy się teatr, siądź w naszéj loży, przedstawię cię mojéj żonie, a potém musicie z nami pojechać na herbatę, tam pomówimy obszerniéj... Wielu rzeczy pragnąłbym się od was dowiedzieć. Ale naprzód uprzedzić muszę, żona moja
Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/675
Ta strona została skorygowana.