przedpokoju, w którym proszono go czekać, siadł zamyślony... Gdy koléj na niego nadeszła, otworzyły się drzwi i mężczyzna średniego wieku niezmiernie grzecznie zaprosił go do obszernego salonu, w którym pośrodku stał stół zarzucony papierami... w rogu była kanapa... Nago, sucho i zimno zresztą. Mężczyzna ów bardzo grzeczny, który w progu go powitał, zaprowadził na kanapę, posadził, sam siadł na rożku, trzymając w ręku paszport Melchiora Szarlińskiego. Z uśmiechem wpatrywał się w twarz jenerała, jakby ją pragnął z rysopisem porównać, miął arkusz ten w ręku, tarł czoło i jakby nie wiedział, co począć.
Stanisław czekał na zapytanie.
— Pan Melchior Szarliński?
— Tak jest...
Spojrzał w paszport, na paszport, na stronę odwrotną, na pieczęć, na wizę, na końce swych butów, na paznogcie u rąk, na kanapę i powtórzył:
— Pan Mel-chi-or Szar-liń-ski.
— Tak jest...
— Pan jedzie z Wiednia?
— Tak jest.
— Do??
— Do Galicyi?
— Tak jest.
— A celem podróży?
— Interesa prywatne.
Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/709
Ta strona została skorygowana.