Taką ironią dziwaczną... była przepyszna willa, w miejscowym języku dacza Maryi Pawłownéj, w któréj na lato zamieszkiwał jenerał. Dano jéj nawet imię pożyczane, aby z fizyognomią zapożyczoną harmonizowało. Zwała się Il Bosco. Architekt co ją zbudował, ogrodnik, który ją drzewami otoczył, mieli jakby sen o Włoszech pod niebem podbiegunowém. Główny gmach z płaskim dachem, cały ubrany posągami, które w słomę i deski otulać musiano na większą połowę roku, z balkonami kamiennemi, z pergolami, wschodami i galeryami wyglądał wcale ładnie... ale powinien był stanąć nad Arno. Tutejszy klimat, jak ludzie, umiejący niszczyć tylko, już był tę młodą jeszcze kreacyą ponadkąsywał. Gzymsy powpadały w wielu miejscach, cynk poodlatywał, ściany się połupały, wilgoć jadła wewnątrz mur, zakradając się w rysy niewidoczne... pleśń od północy wielkiemi płatami rozrastała się po ścianach zdając się mówić: Jam tu pani... We wschodach chwiały się poprzegryzane kamienie, ani kamień, ani drzewo, ani żelazo nie mogły zwyciężyć powietrza pustyni mokréj. Gdzieindziéj kamień się w słońcu wyzłaca, tu czernieje... Słup stroną jasną nie błyszczy na zewnątrz, bo wilgoć niedostrzeżonemi zasiewa go grzybami.
A nie wszystko stawić można z porfyru. Gdzie słońca nie ma lub świecąc ono wypala co żyje, gdzie to źródło światła, jak tu staje się narzędziem zniszczenia — tam najmniejszą roślinkę trzeba kraść od zabój-
Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/81
Ta strona została skorygowana.