wszy kazał się prowadzić do pułkownikowéj i tu znowu takiego narobił hałasu wpadając, iż się staruszka przelękła. Padł przed nią na kolana...
— Pani! poznajesz mnie! to ja! to adjutant kochanego, złotego pułkownika naszego! Malwiński! a! pamięta pani? no! nie zasmucaj mnie tém, że zapomniałaś!
Ja, dalibóg jak dziś panią pamiętam przed trzydziestą kilką laty, gdyby różyczkę świeżą, jak Najświętszą Pannę piękną!!
Pułkownikowa musiała się rozśmiać, a prezes podał do wstania z ziemi rękę adjutantowi, bo łatwiéj mu było paść niż wstać. Począł tedy ręce całować, śmiać się, dopytywać, ściskać, opowiadać i zamącił tak rozmową i towarzystwem, że nie było nic słychać prócz niego.
Taka to jaż była poczciwa eksplodująca nieustannie natura, fejerwerk nie człowiek... Miał razem łzy w oczach, uśmiech na ustach, rzucał rękami, nogam miotał, kręcił się, siadał, wstawał, a nadewszystko mówić nieustannie musiał.
Ubawił wszystkich, chociaż na wielką dozę było to niepospolite utrapienie; ale jakże było odepchnąć to złote serce? Prezes pobywszy kwadransik wymknął się, Malwiński ani myślał wychodzić, bo się jeszcze kochanéj pułkownikowéj nie napatrzył, a ze Stasieczkiem
Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/903
Ta strona została skorygowana.