do drugich drzwi wyspieszył, nieznajomy był na dole. Zwólkł się chory, zbity, zgryziony do krzesła i począł na dobre płakać. Potém ręką rzucił, zadzwonił na sługę, milcząc zapłacił rachunek, kazał sprowadzić doróżkę i pojechał.
Nie ruszył wszakże do domu, kazał się wieść do prezesa.
Była to godzina wieczorna, w któréj go zastać było trudno, wyjątkowo wszakże na wychodném z domu go złapał.
Po twarzy Malwińskiego stary poznał, że coś nadzwyczajnego zajść musiało, eks-wojskowy bowiem mówić nie mógł, drzał, był dziwnie pomięszany i potrzebował naprzód szklanki zimnéj wody, nim przyszedł do słowa...
— Prezesie — rzekł w końcu — nieszczęście się stało! głowę tracę! nieszczęście! Wracam z obiadu, który dawałem dla tego... Zbyskiego... Nie prosiłem prezesa, bo wiem, że takich obiadków nie lubisz... ale to i dobrze. A! ale jakże to panu powiem!! jak ja to powiem...
— Mów, choćby najgorszém było...
— Tak, gorszego nic być nie może! — westchnął Malwiński. — Obiad był bardzo wesoły, rozeszliśmy się serdecznie, przyjacielsko. Ja mam taki zwyczaj, że gdy się zmęczę, zasypiam sobie po obiedzie... Tym razem także zdrzemnąłem się, zostawszy sam. Budzę się, ledwie cokolwiek odpocząwszy, patrzę, siedzi naprzeciw
Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/920
Ta strona została skorygowana.