maluteńki, jak cacko wyrobiony, złocisty, w kość słoniową oprawny rewolwerek, który prawie nigdy go nie opuszczał. Wchodził on tak do kieszeni, iż przytomności swéj nigdy nie zdradził. Na wyprawę tak ważną jak ta, która się gotowała, kniaź bez tego przyjaciela wyruszyć nie mógł...
Zapalił cygaro... i zadumał się...
W kurytarzu hotelu gdy Zamaryn wychodził od jenerała, potém w ulicy jadącego z Arsenem, dwa razy kniaź najrzał fizyognomią bladą i bardzo charakterystyczną siostrzana Maryi Pawłownéj.
Coś tak wyczerpanego i zrujnowanego jak ten człowiek rzadko się spotykać zdarza. Twarz wypiętnowała mu się w pamięci dobrze...
Nie dziw téż, iż w kwadrans po zasiądzeniu do gazety, gdy się drzwi otworzyły i wszedł ów blady Zamaryn, który tym razem był sam... kniaź poznał go natychmiast. Drgnął — z ukontentowania.
— A to mi go tu Opatrzność sama sprowadza — rzekł w duchu —
Nie wstał jednak i szukał po głowie, co począć.
Zamaryn, który — jak się zdaje — dłuższy czas bawił za granicą i tam nabrał zabójczego nałogu używania absyntu na sposób francuski, kazał sobie podać kieliszek wody i, zmięszawszy obrzydliwą tę miksturę, chciwie się do niéj porwał. Kniaź zdala nań uważał.
Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/947
Ta strona została skorygowana.